Paweł Jagiełło, Nie tylko dla orłów
Dwa eleganckie, w miarę przestronne pomieszczenia wystawiennicze w łódzkiej kamienicy przy Al. Kościuszki, na ścianach sześć dużych kwadratowych płócien o wymiarach ok. 150×150 cm, do tego trzy skromne szkice oprawione w ramki i krótki film prezentujący proces twórczy. Na wszystkich płótnach ten sam motyw w różnych konfiguracjach kolorystycznych – orzeł. Biorąc pod uwagę anturaż i zawartość tematyczną obrazów, mogłaby wyjść z tego sympatyczna, choć nieco monotonna wystawa o profilu patriotycznym, najlepiej z dodatkiem recytacji krótkich form literackich. Tak jednak nie jest. Już pierwszy rzut oka na ściany galerii rozwiewa tę sielankową wizję. Eksponowane orły są nie tyle „namalowane”, co „wychłostane” na podobraziu za pomocą skórzanego rzemienia, który to proces – z całą jego bezwzględnością – możemy obserwować na ekranie, bombardowani dodatkowo głośnymi dźwiękami wydawanymi przez rezonujące pod wpływem ciosów płótno.
Trwająca od 04 grudnia br. wystawa w galerii Olimpus nie jest pierwszą, na której pokazywane są „Orły”. Różne ich wersje pojawiały się już wcześniej w Szczecinie (Miejska Galeria Sztuki 13 Muz), CSW w Toruniu, czy Częstochowie (Konduktorownia i Centrum Promocji Młodych). Po raz pierwszy jednak prezentowane są w takiej ilości (6 sztuk + 3 szkice) i tak spójnej formie, z pominięciem innych tematów i aspektów twórczości artysty. Można powiedzieć, że autorska technika biczowania, znalazła w orłach swój pełny wyraz i dopełnienie konceptualne. Wcześniejsze „biczowana” nie tworzyły konkretnego wizerunku, lecz egzekwowane były na malowanych z pełną swobodą ekspresji sylwetkach (człowiek przy pręgierzu), czy pejzażach. Już wówczas zwracały uwagę siłą oddziaływania, jednak z perspektywy czasu można powiedzieć, że naturalną konsekwencją zastosowanej metody twórczej było dojście do odpowiedniego tematu i dopiero „Orły” stały się wątkiem w pełni konstytuowanym przez wymierzane podłożu malarskiemu razy.
Podejście Tomasza Musiała do samego procesu kreacji wykazuje wyraźne powinowactwa z szeroko pojętym malarstwem akcji – duża siła ekspresji, pewien stopień kontrolowanego przypadku, horyzontalne położenie płótna w czasie pracy, czy performatywność aktu twórczego, uwypuklona przez dokumentację filmową. Zapewne dlatego tak ważnym aspektem cyklu, o czym wspomina sam autor, jest przekazanie odbiorcom pewnej dawki energii, towarzyszącej powstaniu tych prac. Nie jest to bowiem działanie finezyjne (w sensie manualnym), lecz siłowe – przypominające, że sztuka przefiltrowuje różnego rodzaju emocje, nie tylko te pozytywne i że posługuje się również przemocą. Z tego też powodu integralnym składnikiem cyklu, ewidentnie podbijającym siłę przekazu, są filmy, ujawniające proces powstawania prac. Na jednym widać artystę, bezlitośnie smagającego płótna maczanym w farbie skórzanym rzemieniem, na innym płótno filmowane jest z góry i widać tylko śmignięcia pasa, niekiedy następujące po sobie w przyspieszonym tempie. Po każdym ciosie obraz zyskuje kolejną bliznę, aż do uformowania się znajomego kształtu. Drugi z tych filmów, gdy są ku temu bardziej sprzyjające warunki, artysta woli pokazywać w sposób jak najbardziej zbliżony do warunków w jakich dzieło powstaje: rzutując go z góry na ekran w postaci leżącego na podłodze płótna. Daje to widzowi namiastkę uczestnictwa w tym burzliwy akcie. Szkoda, że tym razem nie było to możliwe. Niebagatelne znaczenie ma też ścieżka dźwiękowa w postaci odgłosów „tortur”, jakie autor zadaje dziełu. W przestrzeni galeryjnej co chwila rozbrzmiewa głośny huk spadającego na podobrazie ciosu. Słychać pogłos charakterystyczny dla dużej, pustej przestrzeni. Dźwięki potęgują agresywną wymowę obrazów – jest w tym coś z batożenia, brakuje tylko jęków ofiary. Przy okazji można uzmysłowić sobie jakiej krzepy wymaga cały proces. Artysta wspomniał przy którejś okazji, że przed „biczowaniem” musi zrobić sobie rozgrzewkę, inaczej narazi się na kontuzję barku. Jakoś mimowolnie przypomniałem sobie też zdyszanych oprawców Chrystusa z „Pasji” Gibsona.
Skoro już otarliśmy się o warstwę symboliczną tych prac, zauważmy, że rozpatrując ją trudno uniknąć narzucających się wręcz konotacji pasyjno-martyrologicznych. Tomasz Musiał, biczując orły, bez wątpienia kieruje nasze myśli ku naznaczonej dobrowolnym poświęceniem historii narodu polskiego i bolesnej karty jaką ten kraj ma w relacjach z różnymi sąsiadami. Z drugiej strony, tworząc tak prosty i nośny symbol, nie pozwala zamknąć się w jednoznacznej interpretacji. Trudno oprzeć się wrażeniu, że artysta z pewną dozą ironii podchodzi do modelu polskości, który realizuje się w masochistycznym rozdrapywaniu ran, czy wręcz „syndromie ofiary”, w ramach którego poczucie patriotyzmu funduje się na kultywowaniu pamięci o wzniosłych wydarzeniach, jednakowoż będących klęskami. To dwojakie odczytanie cyklu „Orłów” zyskuje jeszcze bardziej na aktualności teraz, kiedy po 2010 roku weszliśmy w tzw. „okres smoleński”.
W tej grze z odbiorcą, którą autor rozpoczął wyborem takiego, a nie innego umownego znaku, biorą udział również wartości malarskie. Mając już motyw przewodni, artysta testuje widza – bada jego reakcje – tworząc różne wersje „Orłów”. Biały orzeł na czerwonym tle, zwłaszcza ten z żółtymi śladami nad głową, imitującymi koronę, może bez wątpienia budzić odczucia patriotyczne (choć niekoniecznie), czerwony orzeł na białym bardziej jednoznacznie kojarzy się z torturą biczowania i cierpieniem – jest jedną wielką krwawą raną. Z kolei orzeł czarny na tle czerwonym okazuje się mieć dla niektórych wydźwięk imperialistyczny, by nie powiedzieć totalitarny. Ważny jest też rozmiar, który wpływa na odbiór. Ma się wrażenie, że gdyby te ptaki były większe, mogłyby zupełnie przytłoczyć widza. Badanie skojarzeń okazuje się jednocześnie badaniem mocy symbolu, jego opresyjnej siły oddziaływania, sposobu w jaki organizuje myślenie jednostki i mas ludzkich. Przemoc włożona w stworzenie wizerunku miałaby wówczas swoje odniesienie do przemocy ideologicznej, jaką naładowane są symbole.
Wystawa prac Tomasz Musiała „Orzeł Biały / Orzeł Czerwony”, prezentowana w galerii Olimpus, ma potencjał wystarczający przynajmniej do wywołania dyskusji i podzielenia widzów, z tego względu, że porusza się w obrębie tematu delikatnego i dla wielu drażliwego, jakim są kwestie symboliki narodowej. Zasugerowałbym nawet stwierdzenie, że momentami autor stąpa po kruchym lodzie. Niejeden artysta przekonał się już, że branie na warsztat podobnych rzeczy grozi długofalowymi problemami, chociażby prawnymi. W innych przypadkach były to jednak symbole religijne, a ich użycie niekiedy dość jednoznaczne. Strategia Tomasza Musiała jest z kolei subtelna i być może z tego powodu bardziej subwersywna. Marzy mi się zobaczyć ten cykl w wersji rozszerzonej, w przestrzeni otwartej i przy okazji jakiegoś ważnego wydarzenia, np. święta. Jakie byłyby reakcje publiczności – z całą pewnością szerszej i bardziej zróżnicowanej niż stali bywalcy wystaw?
Tekst opublikowany w piśmie artystycznym Format, nr 70
.